Bez tytułu…

– Idziemy na rynek.

Głos Basi brzmiał bardzo spokojnie, jak na to, że marzła pod sklepem, zaglądając w szyby kierowcom osobówek.

– Miało być pięć samochodów, ale nikt nie przyjechał.

Ok. Pomyślałam i leniwie dopiłam ostatni łyk kawy. Jestem tak ubrana, że nawet ogry mogą pozazdrościć mi tych wszystkich warstw.

– Zmiana planów!

Ku mojemu zaskoczeniu Basia poinformowała mnie, iż znalazł się jeszcze jeden ochotnik sobotniego pleneru.

– Michał K. przyjedzie samochodem i jedziemy do Frysztaka.

Pojedziemy, zobaczymy. Zobaczyliśmy… śnieg, śnieg i jeszcze więcej śniegu, który jak rój rozwścieczonych pszczół atakował z każdej strony. Łatwo nie było, ale jakoś daliśmy radę. Nie tylko od strony fotograficznej, ale i towarzyskiej (Basia poznała miłych ludzi, z którymi Michał zrobił jej pamiątkowe fotografie. Ja mniej miłego Pana, z którym ucięłam sobie pogawędkę na temat: „Jak to wszyscy się dzisiaj śpieszymy i gdzie parkujemy” – polecam regularne spożycie nerwosolu).

Wracając do domu zatrzymaliśmy się na pobliskich łąkach w celach fotograficznych, a Michał uraczył nas pyszną herbatką.

Może pod względem pogody nie był to udany plener, ale kiedy słuchałam opowieści Michała o jego życiu i rodzinie, ani chwili nie żałowałam, że nie zostałam w ciepłym łóżeczku.

Bez tytułu...Bez tytułu...Bez tytułu...Bez tytułu...Bez tytułu...Bez tytułu...Bez tytułu...Bez tytułu...Bez tytułu...Bez tytułu...Bez tytułu...Bez tytułu...