Na pierwszym powakacyjnym spotkaniu Kuźni Światła zapadła decyzja, że jedziemy na plener… do Sandomierza. Termin 9-11.10.2015; chętni byli niemal wszyscy, tylko nie wszyscy mogli jechać w ustalonym terminie. Noclegi zarezerwowane, pogoda zamówiona, wysokie morale; nic tylko spakować aparaty i jazda. Po różniastych zawirowaniach z liczbą osób zadeklarowanych, ostatecznie spotkaliśmy się na miejscu zbiórki o godz. 17:00 w dniu wyjazdu, tj. 9.10.2015 w siedem osób. Siedmiu wspaniałych, wyposażonych nie w rewolwery a sprzęt fotograficzny: Arleta, Kasia, Mariola, Michał, Piotr, Sylwek i Sławek. Jak stare porzekadło głosi, komu w drogę, temu… awiomarin ;) – na szczęście nie był nikomu potrzebny.
W początkowych planach mieliśmy piątkowy nocny plener, natomiast kiedy dojechaliśmy przed 20:00 do Sandomierza i zatrzymaliśmy się pod upragnionym przez Michała Kauflandzie, aby zaopatrzyć się w wodę, chleb, ogórki kiszone, zupkę chińską i czekoladę Oreo, zostaliśmy zaatakowani przez temperaturę rzędu 1-4°C i potężne wiatrzysko. Wszystkich nas „powaliło na kolana”… Nikt już nie chciał wtedy wychodzić z aparatem na miasto, a wieczór spędziliśmy z gorącą herbatą na wspólnej przepysznej kolacji, którą przygotowaliśmy i na rozmowach o życiu ;) Przyszedł czas na wspomnienia i żarty. Michał wspomniał o pewnej legendzie, bynajmniej nie związanej z Sandomierzem, a z kultowym programem „Od przedszkola do Opola”. Rzecz tyczyła się „pieprzonego sierściucha”. Podobno mała dziewczynka będąca na scenie, zapytana przez prowadzącego program „jak twój tatuś mówi na kotka?” dziewczynka odpowiedziała: „pieprzony sierściuch”. Śmiechu było co niemiara, ale i niedowierzanie, że w naszej dawnej polskiej rzeczywistości cenzura przepuściłaby „takiego sierściucha”. Pewnym osobom nie trzeba dużo, aby wzbudzić chęć sprawdzenia i wrzucenia hasła do yt.pl. Jest! Będzie sierściuch!, Cicho! Cicho! Wszyscy – skupieni nad stołem, wpatrzeni w mały ekran smatrfona, Sylwek żuje chipsa, zamiast gryźć, żeby nie zakłócać – wyczekują chwili jak dziewczynka powie magiczne słowa. Prowadzący pyta o imię, z kim przyjechała, jak ma na imię braciszek, napięcie sięgnęło zenitu i filmik się skończył… No i gdzie ten sierściuch?! – Jednak to chyba tylko legenda :) Ale sierściuch pozostał z nami do końca wyjazdu. Wieczorne pogawędki zakończyliśmy nie za późno, by zdążyć się wyspać, bo przecież przyjechaliśmy na łowy fotograficzne.
W sobotę pobudka przed siódmą. Śniadanie, kawa i wychodzimy w miasto. Zimno, bo temperatura waha się w granicach zera stopni; a razem z przeszywającym wiatrem to doskonały duet do zimna nieskończonego, ale… jest z nami też słońce, które dodaje nam otuchy i pozwala łapać kadry wymagające światła. Siedem osób to nie tłum, mimo to rozdzielamy się by mieć trochę czasu na bardziej indywidualne podejście do tematu zdjęć. Kręciliśmy się w okolicach Starówki, Wąwozu Królowej Jadwigi, Bulwaru im. Marszałka Piłsudskiego, Parku Piszczele i co rusz na naszej drodze spotykaliśmy coś co wszystkich nas urzekło w Sandomierzu – LUDZI; miłych, serdecznych, chętnych do rozmów i zdjęć. Kiedy przyszedł czas, by podładować akumulatory, które na zimnie szybciej traciły wigor – te witalne jak i do aparatów, wstąpiliśmy na kawę do domu, w którym nocowaliśmy. Następnie wyszliśmy na obiad do Pokusy na ul. Opatowskiej. Ci, którzy skusili się na danie dnia, byli zadowoleni, a Ci którzy zamówili żurek z ziemniakami i boczkiem zadowoleni byli już mniej. Z pełnymi brzuchami wróciliśmy po sprzęt fotograficzny by wyjść na wieczorne polowanie. Kasia ze Sławkiem zostali odpoczywać (bo co to to nie, takie zimno, to ja dziękuję) czego im potem serdecznie zazdrościłam. Za cel obraliśmy most na Wiśle… z widokiem na kilka zabytków na wzgórzach Sandomierza; czy dobry to był wybór? Nie wiem. Na pewno zmarzliśmy niesamowicie, poznaliśmy nieco sandomierską giełdę oraz znaleźliśmy duży sklep, gdzie mogliśmy się ogrzać i upolować coś na kolację. Po powrocie i zagrzaniu, spędziliśmy wieczór na grze w kości i kalambury – była rywalizacja i emocje na najwyższym poziomie. Kto nie był, niech żałuje. kalambury, jakaż gra – trzeba się wykazać pomysłowością, zręcznością i zwinnością. Niektórzy poddali się od razu, widząc hasło (przeważnie przysłowie i tytuł filmu), a niektórzy walczyli dzielnie z niejednokrotnie beznadziejnym do pokazanie hasłem ;) Bo jak tu pokazać np. od przybytku głowa nie boli i takie tam podobne. Śmiech był, zarówno kiedy ktoś próbował pokazać hasło, jak i wtedy, gdy reszta próbowała zgadnąć. Kombinacja, pot i łzy… śmiechu.
Niedziela była dla nas miłym zaskoczeniem. Otóż znaleźliśmy plakaty, już w sobotę, o tym, że odbędzie się przez rynek procesja ku czci św. Wincentego Kadłubka. No i odpust z tej okazji. O 9 byliśmy już na rynku, aby szukać tematów fotograficznych i… nie zabrakło. Otóż w przebraniach z różnych epok kroczyli po rynku młodzi ludzie, którzy później stanęli w witrynach sklepów, instytucji, kawiarni. Przebrani byli za różne postacie związane z Sandomierzem. Później procesja także z różnymi przebierańcami i sam odpust, było co fotografować.
I po drodze do domu przystanki. Zwiedziliśmy XVII-wieczny zamek, a raczej ruiny, Krzyżtopór w Ujeździe. Ciekawostką jest to, że został on wybudowany w oparciu o kalendarz: 365 okien, 52 pokoje, 12 sal wielkich, 4 narożne baszty.
Spacer po ruinach, a następnie pałac w Baranowie Sandomierskim. Tam pospacerowaliśmy chwilę i później już do domu… pełni wspomnień, widoków i haseł, jakie padły podczas wyjazdu.
Oby więcej podobnych wyjazdów.
Chyba nasz wspólny wniosek to to, że ogromne ilości turystów (a byliśmy już po sezonie) przewinęły się przez Sandomierz – jednak Mateusz na rowerze zrobił dobrą reklamę miastu.